czwartek, 21 marca 2019

AURA NOIR - Aura Noire. SZARPIDRUTY #1

AURA NOIR - Aura Noire

Niniejszym wpisem rozpoczynam nową serię wpisów trochę zbaczających z głównej tematyki bloga, którą z braku laku postanowiłem nazwać po prostu szarpidrutami. Bez zbędnego gadania przejdźmy od razu do meritum, czyli recenzji najnowszego wypustu norweskich maniaków z Aura Noir, którzy sztuce czarnego traszu wiernie hołdują od ponad 25 lat. I w roku pańskim 2018 dorzucili do pieca jak mało kto!


Czral, Apollyon i Blasphemer nie raczą nas nowymi albumami zbyt często, ale jak już, jest to(przynajmniej dla mnie) małe święto. Jak mniemam, wyznają zasadę quality over quantity i bardzo dobrze, bo jeszcze na żadnym ich materiale nie zawiodłem się. Co prawda, ostatni LP "Out to Die" był jak na mój gust zbyt ugładzony, zabrakło nieco ognia i proporcje black-thrash przesunęły się za bardzo w kierunku tego drugiego, ale to był i tak kawał dobrej muzyki. Za to na ubiegłorocznym s/t panowie odpokutowali i to z wielką klasą, bo teraz jestem już niemal pewien, że dzisiaj omawiany krążek stanowi moją drugą ulubioną płytę Aura Noir, tuż po genialnym "The Merciless". 




Jak już bohaterowie dzisiejszego tematu zdążyli nas przyzwyczaić, tak i tutaj mamy solidną porcję metalu w czystej postaci, zakorzenionego przede wszystkim w latach 80. Mam jednak wrażenie, że tego wszystkiego jest tu więcej. Bardziej. Mocniej. Tak retro nie było jeszcze nigdy, nawet na "Hades Rise". Licznych odwołań do wczesnego Voivod jak zwykle nie brakuje, jest i Celtic Frost, stary Bathory, a nawet motyw z "Overkill" wiadomo kogo. Mam też wrażenie, że duet z Darkthrone, niewątpliwie czerpiący w późnym okresie swojej twórczości z Aury, teraz zaznacza swe piętno na ich najnowszym pełniaku, bo takie "Cold Bone Grasp" spokojnie mogłoby znaleźć się na "F.O.A.D". Album ten wyraźniej niż kiedykolwiek przypomina mi hołd złożony największym klasykom. Co najważniejsze, nie jest to wymuszone ani sztuczne - im to naprawdę w sercu gra! Czuć w tym szczerość, pasję i radość z opętanego tłuczenia w werbel. 

Ta płyta mogłaby wyjść 30 lat temu i nikt by się nie skapnął. Zasługa to przede wszystkim kapitalnego, organicznego brzmienia - kiedy Apollyon napierdala swoje przejścia w takim "Grave Dweller" po prostu czuję te gary na swojej skórze! Plastiku nie doświadczono, całość jest wyprodukowana starannie i profesjonalnie, ale nadal jest szorstko i brudno - wypolerowania tu nie uświadczycie. Poza tym, po raz pierwszy - z tego co się orientuję - nie ma tu gitary rytmicznej podczas solówek Blasphemera. Niby detal, ale to naprawdę robi różnicę i nadaje całości zajebisty wydźwięk, jeszcze bardziej podbijający wrażenie obcowania z czymś z zupełnie nie z tej ery. Same partie solowe są voivodowskie jak nigdy, mocno atonalne i dysonansowe, niezbyt chwytliwe, takie mocno z "Killing Technology"(chyba nie muszę dodawać, że to komplement jakich mało!). Kolejną zmianą jest to, że Czral zdecydowanie zdominował darcie ryja - i bardzo mi to odpowiada, bo ta zadziorna maniera i zachrypnięty, surowy wokal są w pytę. Apollyon pojawia się raczej okazjonalnie, ale jak już to rozpierdala system! Jego wściekłe, opętańcze wyrzygiwanie słów nadaje świetnego kontrastu bardziej "opanowanym" wokalom Czrala.


"Hajlajtów" jest tu sporo - przesiąknięty dysonansami, szybki "Dark Lung of the Storm", stanowiący świetne otwarcie płyty. Wściekły i zapierdalający jak japoński pociąg "The Obscuration" czy "Shades Ablaze", w którym bryluje Apollyon. Motorheadowski "Demoniac Flow", swoją drogą zajebiście wykrzyczany. Zresztą "Aura Noire" to dość zróżnicowany materiał i naprawdę na każdym utworze można tu zawiesić ucho. "Hell's Lost Chambers", początkowo wydające mi się mocno nieprzystępne i bez punktu zaczepienia - to jeden z najmniej "catchy" kawałków Aury do tej pory - silnie urasta do mojego faworyta po kilkudziesięciu odsłuchach, ze świetnymi partiami basu i klimatycznym przerywnikiem w środku. Perełkę stanowi "Mordant Wind", na wskroś celticfrostowy, jedyny gdzie Czral i Apollyon dzielą się wokalnymi obowiązkami - i wierzcie mi, kurwa mać, że jak ten drugi się striggeruje(i jeszcze soczystym blastem przypierdoli) to nie ma czego zbierać! Tych mega agresywnych momentów nie ma tu aż tak wiele, ale jak już, to czapki z głów. 



The ugliest band in the world. Zasłużenie.

No co tu jeszcze można dodać? Jest króciutko - długość w punkt, ledwo ponad 30 minut, można klikać replay w kółko. Poza trochę zbędnym outro(no fajny riff, ale komu to potrzebne? Zwłaszcza, że "Cold Bone Grasp" kończy się stylowym wykrzyczeniem tytułu utworu i stanowiłby treściwe zakończenie) nie ma tu zapychaczy. Szybki cios w mordę i do widzenia, albo prosić o więcej. Jest ikra, jest energia, jest zaangażowanie, klasyczne riffy w black metalowym sosie, analogowe brzmienie, 8 wałków z indywidualnym sznytem i charakterem. Można katować, nie nudzi się, bo nie odsłania wszystkich kart za pierwszym razem. Chwytliwe motywy zrównoważone są atonalnymi harmoniami. Dobra, po co tu jeszcze siedzicie i czytacie moje wypociny? Zapierdalać do sklepu po "Aura Noire" i odpalić wystarczająco głośno, bo to jeden ze zdecydowanych faworytów ubiegłego roku!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz